Od
dawna poszukuję
odpowiedzi
na pytanie, co decyduje o tym, że to
właśnie takie,
a nie inne osoby pojawiają się w naszym życiu? Przewracając je
do góry nogami, zdobywając nasze zaufanie, sprawiając że nie
wyobrażamy już sobie ich braku w naszej małej i starannie
stworzonej codzienności, a potem znikają tak szybko, jak się
pojawili. Czy to czysty przypadek, czy jednak starannie zaplanowane
przez los przeznaczenie? Wciąż
nie potrafię znaleźć właściwego wytłumaczenia.
Dlaczego to akurat ty, stanąłeś na mojej drodze? Byłeś kimś,
kto pomógł mi w najgorszym momencie mojego dotychczasowego życia.
Szkoda
tylko, że nie chciałeś zostać w nim na dłużej, a ja nie
znalazłam żadnego
sposobu, aby cię zatrzymać.
Na późniejszym etapie naszej znajomości, przede wszystkim uwielbiałam prowadzić z tobą niekończące się dyskusję, na miliony interesujących nas tematów, które bardzo często przybierały burzliwy charakter z powodu naszych, często odmiennych poglądów.Z nikim nie rozmawiało mi się tak dobrze, mimo że nie zawsze się ze sobą zgadzaliśmy. Twój temperament w połączeniu z moją upartością, doprowadzały nas do wielokrotnych kłótni. A ich najczęstszym efektem, były namiętne noce w mojej sypialni, zwieńczone wspólnie zjedzonym śniadaniem, przygotowanym ze świeżego pieczywa, które kupowałeś bladym świtem, zanim się obudziłam. Tak najczęściej kończyły się nasze wspólne wieczory, których zresztą nie było wcale za wiele. Po części ze względu na twoje częste wyjazdy na zawody i codzienne treningi, ale ja zawsze to rozumiałam i w pełni akceptowałam, nawet wtedy gdy bardzo cię potrzebowałam, podczas moich kolejnych chwil zwątpienia i ponownych nawrotów kryzysu. W takich momentach, potrafiłeś poświęcić pół nocy na rozmowę ze mną przez telefon, starając się mi pomóc, nie zważając zupełnie na to, że kolejnego dnia powinieneś być wypoczęty i w pełni sił. A ja zbyt szybko przyzwyczaiłam się do twojej obecności w moim życiu, za bardzo się angażując w coś, co nie miało od samego początku żadnego sensu. To właśnie wieczorami, najbardziej brakuje mi twojej osoby. Uczę się na nowo budować swój świat, już bez twojego udziału.
Tym razem, siedzę samotnie na balkonie w swoim małym mieszkaniu, znajdującym się na trzecim piętrze jednej z wielu kamienic w mieście. Wpatruję się w rozsypane po całym niebie gwiazdy, próbując osłodzić sobie twoją nieobecność karmelową herbatą. Nie mogę cię winić za to, że odszedłeś. Przecież niczego mi nie obiecywałeś, a nasza relacja od samego początku miała mieć luźny, niezobowiązujący charakter. To nie twoja wina, że w pewnym momencie zapragnęłam czegoś więcej. Ostrzegałeś, że nie potrafisz się zaangażować w coś na dłużej, ale ja skutecznie wypierałam to ze swego umysłu. Naiwnie sądziłam, że dla mnie zrobisz wyjątek. Wyłącznie ja ponoszę odpowiedzialność za to, że moje serce po raz drugi postanowiło otworzyć się na drugą osobę i obdarzyło cię uczuciem, jakim w żadnym wypadku nie powinno.
Mimo wszystko nie żałuję niczego,co wydarzyło się podczas ostatnich kilkunastu miesięcy. W końcu to dzięki tobie, stanęłam na nogi i odnalazłam ponowną radość z życia. Pokazałeś mi, że można zacząć wszystko od nowa i na nowo cieszyć się każdym kolejnym nadchodzącym dniem. Za to będę ci dozgonnie wdzięczna, mimo tego że stałeś się dla mnie wyłącznie przeszłością. A nasze życia zamiast połączyć się w jedno, rozdzieliły prawdopodobnie nieodwracalnie. Nie łudzę się, że jeszcze kiedykolwiek cię spotkam, obydwoje starannie będziemy omijać miejsca, w których mogłoby się to wydarzyć. To nasze niewypowiedziane porozumienie, aby niczego sobie wzajemnie nie utrudniać. Uśmiecham się smutno i staram odgonić cień zbliżającej się samotności. Przecież obiecałam sobie być silna i ponownie nie doprowadzić się do stanu, sprzed poznania Ciebie. Pamiętam jak powiedziałeś, że jesteśmy dla siebie najlepszym lekarstwem. Powinnam tylko zrozumieć, że przestaje być ono potrzebne, gdy objawy, które leczy ustaną.
Okrywając się szczelniej kocem, wracam myślami do naszego pierwszego spotkania, które wcale nie zapowiadało tego, że staniemy się dla siebie ostatnią deską ratunku.
Nasza znajomość rozpoczęła się podczas jednego z niezwykle pogodnych dni, upalnego lata. Wydawać by się mogło, że to idealna pora roku, w której każdy marzy tylko o odpoczynku i podróżach w najróżniejsze rejony świata, a wszystkie problemy znikają, zakopane głęboko w szafie wraz z jesiennym płaszczem i ciepłym swetrem, przynajmniej do momentu ponownego nastania jesieni. Ludzie są szczęśliwi, uśmiechnięci, pełni optymizmu. Niestety ja nie zaliczyłam się już od dłuższego czasu, do tego grona.
Zamiast wygrzewać się na słońcu albo zwiedzać jakieś kolejne odkryte przez przypadek malownicze miejsce, tak jak praktycznie każdego roku w swoim dawnym życiu. Tkwiłam w dusznej i przytłaczającej, wywołujące poczucie jeszcze większego przygnębienia poczekalni, oczekując na kolejne spotkanie z terapeutą, który był wobec mnie coraz bardziej bezradny. Według niego, nie dawałam sobie nawet najmniejszej szansy na pomoc. Po każdej kolejnej sesji, byłam coraz bardziej zniechęcona do ponownych wizyt w tym miejscu. Przechodziłam tu tylko ze względu na rodziców, w końcu to był ich pomysł. Ze wszystkich sił starali się mi pomóc, ale nawet oni powoli tracili nadzieję.
Tamtego dnia było jeszcze gorzej niż zazwyczaj. Wielkimi krokami zbliżała się data, podczas której miałam przeżywać najpiękniejszy dzień swojego życia, miałam stać się żoną i stworzyć rodzinę z kimś kogo pokochałam od pierwszego wejrzenia, a kogo los tak perfidnie i nagle mi odebrał. W zamian za to, tkwiłam w ponurym budynku, pozbawiona chęci do życia, poszukująca sposobu na ponowne odnalezienie sensu swojej egzystencji.
Nie mogłam zrozumieć, dlaczego to właśnie mi zostało odebrane wszystko, co miało dla mnie znaczenie. Myślałam, że już nic dobrego mnie nie spotka. Nie potrafiłam się pogodzić z rzeczywistością i nie chciałam w niej dłużej uczestniczyć.
Moje bezczynne wpatrywanie się w sufit, przerwało twoje pojawienie. Usiadłeś na jednym z wolnych krzeseł obok mnie, wzdychając głośno, okazując tym swoje zniecierpliwienie.
- Powinienem znajdować się w gabinecie już od pół godziny. Zamiast tego dowiaduję się, że przede mną jest jeszcze ktoś. Tutaj zawsze tak długo się czeka? - słyszę twoje pytanie, wyrywające mnie z otępienia.
- Zazwyczaj. Doktor Speller nie ma w zwyczaju, przestrzegać wyznaczonego czasu spotkania, ze swoimi pacjentami - informuję cię, spoglądając na twoją osobę. Dostrzegam twoje niezadowolenie z powodu przedłużonego oczekiwania. Na podstawie tego, wnioskuję że to twoja pierwsza wizyta w tym miejscu. Inaczej nie byłbyś tak zaskoczony, panującymi tu niepisanymi zasadami.
- Świetnie. Nie ma to jak zmarnować cały dzień w poczekalni, tylko dlatego że ktoś nie potrafi się dostosować do panujących reguł i nie szanuje czasu swoich podopiecznych. Za co w takim razie płacimy, te wcale nie małe pieniądze? - pytasz z dużą złością. Ponownie na ciebie patrzę i tym razem dostrzegam w twoich oczach, tę samą pustkę, co w moich i wielu innych osób, często tu spotykanych. Ten sam brak wiary, że pobyt w tym miejscu może ci w jakiś sposób pomóc, ale nie znalazłeś innego pomysłu na ponowny powrót na właściwe tory. Być może jednak się mylę i nie przyszedłeś tutaj z własnej woli, a zostałeś do tego w pewien sposób zmuszony. Tłumaczyłoby to twoją niechęć i poczucie znudzenia. W jednej chwili orientuję się, że również jak ja, musisz mieć jakiś problem i przestałeś panować nad własnym życiem. Przez sekundę, mam nawet ochotę dowiedzieć się, co takiego spowodowało, że musisz szukać pomocy w miejscu dla ludzi pokonanych przez własne problemy i ciężko doświadczonych przez los. Szybko jednak porzucam ten zamiar i na nowo pogrążam się w swojej apatii. Uświadamiam sobie, że to zupełnie nie moja sprawa i nie powinno mnie to obchodzić.
- Na początku każdemu trudno to zaakceptować. Z czasem przywykniesz. Mam jednak dla ciebie radę, na następne spotkanie przyjdź po prostu przynajmniej godzinę później niż ta wyznaczona. Wtedy zaoszczędzisz sobie trochę czasu i nerwów - po wypowiedzeniu tych słów pozbawionym emocji głosem, widzę jak gabinet doktora Spellera opuszcza kolejna przyjęta dziś przez niego osoba. Wiem, że teraz moja kolej, więc bez zbędnej zwłoki i czekania na twoją odpowiedź, podążam bez żadnej wiary w kierunku jasnych drzwi. Za chwilę czeka mnie kolejna godzina, przekonywania jak to życie jest piękne i, że mam je całe przed sobą i powinnam w pełni z niego korzystać. W tamtym momencie, przekraczając próg gabinetu z brakiem jakiejkolwiek nadziei i chęci na podjęcie walki o powrót do normalności, w życiu bym nie pomyślała, że jeszcze kiedykolwiek będzie nam dane spotkać się ze sobą, ani że staniemy się dla siebie, tak bardzo potrzebni.
Na późniejszym etapie naszej znajomości, przede wszystkim uwielbiałam prowadzić z tobą niekończące się dyskusję, na miliony interesujących nas tematów, które bardzo często przybierały burzliwy charakter z powodu naszych, często odmiennych poglądów.Z nikim nie rozmawiało mi się tak dobrze, mimo że nie zawsze się ze sobą zgadzaliśmy. Twój temperament w połączeniu z moją upartością, doprowadzały nas do wielokrotnych kłótni. A ich najczęstszym efektem, były namiętne noce w mojej sypialni, zwieńczone wspólnie zjedzonym śniadaniem, przygotowanym ze świeżego pieczywa, które kupowałeś bladym świtem, zanim się obudziłam. Tak najczęściej kończyły się nasze wspólne wieczory, których zresztą nie było wcale za wiele. Po części ze względu na twoje częste wyjazdy na zawody i codzienne treningi, ale ja zawsze to rozumiałam i w pełni akceptowałam, nawet wtedy gdy bardzo cię potrzebowałam, podczas moich kolejnych chwil zwątpienia i ponownych nawrotów kryzysu. W takich momentach, potrafiłeś poświęcić pół nocy na rozmowę ze mną przez telefon, starając się mi pomóc, nie zważając zupełnie na to, że kolejnego dnia powinieneś być wypoczęty i w pełni sił. A ja zbyt szybko przyzwyczaiłam się do twojej obecności w moim życiu, za bardzo się angażując w coś, co nie miało od samego początku żadnego sensu. To właśnie wieczorami, najbardziej brakuje mi twojej osoby. Uczę się na nowo budować swój świat, już bez twojego udziału.
Tym razem, siedzę samotnie na balkonie w swoim małym mieszkaniu, znajdującym się na trzecim piętrze jednej z wielu kamienic w mieście. Wpatruję się w rozsypane po całym niebie gwiazdy, próbując osłodzić sobie twoją nieobecność karmelową herbatą. Nie mogę cię winić za to, że odszedłeś. Przecież niczego mi nie obiecywałeś, a nasza relacja od samego początku miała mieć luźny, niezobowiązujący charakter. To nie twoja wina, że w pewnym momencie zapragnęłam czegoś więcej. Ostrzegałeś, że nie potrafisz się zaangażować w coś na dłużej, ale ja skutecznie wypierałam to ze swego umysłu. Naiwnie sądziłam, że dla mnie zrobisz wyjątek. Wyłącznie ja ponoszę odpowiedzialność za to, że moje serce po raz drugi postanowiło otworzyć się na drugą osobę i obdarzyło cię uczuciem, jakim w żadnym wypadku nie powinno.
Mimo wszystko nie żałuję niczego,co wydarzyło się podczas ostatnich kilkunastu miesięcy. W końcu to dzięki tobie, stanęłam na nogi i odnalazłam ponowną radość z życia. Pokazałeś mi, że można zacząć wszystko od nowa i na nowo cieszyć się każdym kolejnym nadchodzącym dniem. Za to będę ci dozgonnie wdzięczna, mimo tego że stałeś się dla mnie wyłącznie przeszłością. A nasze życia zamiast połączyć się w jedno, rozdzieliły prawdopodobnie nieodwracalnie. Nie łudzę się, że jeszcze kiedykolwiek cię spotkam, obydwoje starannie będziemy omijać miejsca, w których mogłoby się to wydarzyć. To nasze niewypowiedziane porozumienie, aby niczego sobie wzajemnie nie utrudniać. Uśmiecham się smutno i staram odgonić cień zbliżającej się samotności. Przecież obiecałam sobie być silna i ponownie nie doprowadzić się do stanu, sprzed poznania Ciebie. Pamiętam jak powiedziałeś, że jesteśmy dla siebie najlepszym lekarstwem. Powinnam tylko zrozumieć, że przestaje być ono potrzebne, gdy objawy, które leczy ustaną.
Okrywając się szczelniej kocem, wracam myślami do naszego pierwszego spotkania, które wcale nie zapowiadało tego, że staniemy się dla siebie ostatnią deską ratunku.
Kilka miesięcy wcześniej
Nasza znajomość rozpoczęła się podczas jednego z niezwykle pogodnych dni, upalnego lata. Wydawać by się mogło, że to idealna pora roku, w której każdy marzy tylko o odpoczynku i podróżach w najróżniejsze rejony świata, a wszystkie problemy znikają, zakopane głęboko w szafie wraz z jesiennym płaszczem i ciepłym swetrem, przynajmniej do momentu ponownego nastania jesieni. Ludzie są szczęśliwi, uśmiechnięci, pełni optymizmu. Niestety ja nie zaliczyłam się już od dłuższego czasu, do tego grona.
Zamiast wygrzewać się na słońcu albo zwiedzać jakieś kolejne odkryte przez przypadek malownicze miejsce, tak jak praktycznie każdego roku w swoim dawnym życiu. Tkwiłam w dusznej i przytłaczającej, wywołujące poczucie jeszcze większego przygnębienia poczekalni, oczekując na kolejne spotkanie z terapeutą, który był wobec mnie coraz bardziej bezradny. Według niego, nie dawałam sobie nawet najmniejszej szansy na pomoc. Po każdej kolejnej sesji, byłam coraz bardziej zniechęcona do ponownych wizyt w tym miejscu. Przechodziłam tu tylko ze względu na rodziców, w końcu to był ich pomysł. Ze wszystkich sił starali się mi pomóc, ale nawet oni powoli tracili nadzieję.
Tamtego dnia było jeszcze gorzej niż zazwyczaj. Wielkimi krokami zbliżała się data, podczas której miałam przeżywać najpiękniejszy dzień swojego życia, miałam stać się żoną i stworzyć rodzinę z kimś kogo pokochałam od pierwszego wejrzenia, a kogo los tak perfidnie i nagle mi odebrał. W zamian za to, tkwiłam w ponurym budynku, pozbawiona chęci do życia, poszukująca sposobu na ponowne odnalezienie sensu swojej egzystencji.
Nie mogłam zrozumieć, dlaczego to właśnie mi zostało odebrane wszystko, co miało dla mnie znaczenie. Myślałam, że już nic dobrego mnie nie spotka. Nie potrafiłam się pogodzić z rzeczywistością i nie chciałam w niej dłużej uczestniczyć.
Moje bezczynne wpatrywanie się w sufit, przerwało twoje pojawienie. Usiadłeś na jednym z wolnych krzeseł obok mnie, wzdychając głośno, okazując tym swoje zniecierpliwienie.
- Powinienem znajdować się w gabinecie już od pół godziny. Zamiast tego dowiaduję się, że przede mną jest jeszcze ktoś. Tutaj zawsze tak długo się czeka? - słyszę twoje pytanie, wyrywające mnie z otępienia.
- Zazwyczaj. Doktor Speller nie ma w zwyczaju, przestrzegać wyznaczonego czasu spotkania, ze swoimi pacjentami - informuję cię, spoglądając na twoją osobę. Dostrzegam twoje niezadowolenie z powodu przedłużonego oczekiwania. Na podstawie tego, wnioskuję że to twoja pierwsza wizyta w tym miejscu. Inaczej nie byłbyś tak zaskoczony, panującymi tu niepisanymi zasadami.
- Świetnie. Nie ma to jak zmarnować cały dzień w poczekalni, tylko dlatego że ktoś nie potrafi się dostosować do panujących reguł i nie szanuje czasu swoich podopiecznych. Za co w takim razie płacimy, te wcale nie małe pieniądze? - pytasz z dużą złością. Ponownie na ciebie patrzę i tym razem dostrzegam w twoich oczach, tę samą pustkę, co w moich i wielu innych osób, często tu spotykanych. Ten sam brak wiary, że pobyt w tym miejscu może ci w jakiś sposób pomóc, ale nie znalazłeś innego pomysłu na ponowny powrót na właściwe tory. Być może jednak się mylę i nie przyszedłeś tutaj z własnej woli, a zostałeś do tego w pewien sposób zmuszony. Tłumaczyłoby to twoją niechęć i poczucie znudzenia. W jednej chwili orientuję się, że również jak ja, musisz mieć jakiś problem i przestałeś panować nad własnym życiem. Przez sekundę, mam nawet ochotę dowiedzieć się, co takiego spowodowało, że musisz szukać pomocy w miejscu dla ludzi pokonanych przez własne problemy i ciężko doświadczonych przez los. Szybko jednak porzucam ten zamiar i na nowo pogrążam się w swojej apatii. Uświadamiam sobie, że to zupełnie nie moja sprawa i nie powinno mnie to obchodzić.
- Na początku każdemu trudno to zaakceptować. Z czasem przywykniesz. Mam jednak dla ciebie radę, na następne spotkanie przyjdź po prostu przynajmniej godzinę później niż ta wyznaczona. Wtedy zaoszczędzisz sobie trochę czasu i nerwów - po wypowiedzeniu tych słów pozbawionym emocji głosem, widzę jak gabinet doktora Spellera opuszcza kolejna przyjęta dziś przez niego osoba. Wiem, że teraz moja kolej, więc bez zbędnej zwłoki i czekania na twoją odpowiedź, podążam bez żadnej wiary w kierunku jasnych drzwi. Za chwilę czeka mnie kolejna godzina, przekonywania jak to życie jest piękne i, że mam je całe przed sobą i powinnam w pełni z niego korzystać. W tamtym momencie, przekraczając próg gabinetu z brakiem jakiejkolwiek nadziei i chęci na podjęcie walki o powrót do normalności, w życiu bym nie pomyślała, że jeszcze kiedykolwiek będzie nam dane spotkać się ze sobą, ani że staniemy się dla siebie, tak bardzo potrzebni.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz